16 maja 2020

UPIORY I ZJAWY Z ŁABĘDZIEM W HERBIE

Pojęcie ducha bezcielesnej istoty na obraz i podobieństwo czy to zmarłego czy żyjącego człowieka występuje we wszystkich kulturach od czasów najdawniejszych. Przedziwna mieszanina wiary i nieufności, jaką odczuwamy na wieść o ukazaniu się zjawy, niewiele różni się w istocie od doznań naszych przodków. Postęp wiedzy, nauki i oświaty zmienił dziś wiele spośród dawnych zapatrywań, nie wpłynął jednak zasadniczo na sądy o duchach ani nie zbliżył nas do wyjaśnienia ich zagadki oraz natury. Świat duchów pozostaje nadal tajemnicą i tu kryje się właśnie źródło nie słabnącego zainteresowania całą sprawą.

        Zwyczajowym określeniem fenomenu pojawienia się duchów bywa w języku polskim słowo strachy. Miejsca,w których zachodzą tego typu zjawiska, nazywa się zazwyczaj nawiedzanymi, a potocznie mówi się, że w nich straszy. Na całym świecie istnieje tak wiele miejsc nawiedzanych, że pomimo wieloletnich starań w celu ich sklasyfikowania do dziś nie udało się ustalić choćby przybliżonej ich liczby. Jak dowodzą rozliczne badania, duchy występują na całej kuli ziemskiej. Pojawiają się we wszystkich epokach, przybierając wiele przeróżnych form oraz podejmując rozmaite działania. Duchy przybierają postaci ludzi i zwierząt (psy, konie, ptaki), czasami występują w charakterze przedmiotów bądź dźwięków. Zjawiskiem najczęściej spotykanym jest, rzecz jasna, duch człowieka ukazujący się jako mglista postać o kształcie zbliżonym do ludzkiego i znikający równie nagle i tajemniczo, jak się pojawił. Za najstarszą dochowaną do dziś opowieść o duchach śmiało można uznać staro babiloński epos o Gilgameszu, pochodzący sprzed około czterech tysięcy lat. O prym ubiegać się z nim może jedynie duch Człowieka Epoki Kamiennej, który galopuje konno przez Cranborne Chase w angielskim hrabstwie Dorset. Jest to z pewnością najstarsze widmo, jakie pojawia się na naszej planecie. Ów niezwykły duch, odziany w skóry zwierzęce, dosiada na oklep kosmatego konika i wymachuje kamiennym toporkiem trzymanym w ręku. Choć pojawia się zazwyczaj w pobliżu dawnej drogi rzymskiej do     Old Sarum, widywano go także nie opodal prehistorycznego obozowiska na Cranborne Chase i stąd wzięło się przeświadczenie o jego pierwotnym powiązaniu z tym miejscem.

        Historie o duchach, jak widzimy, znane są od najdawniejszych czasów, a w Anglii stały się nawet formą tradycyjnej opowieści snutej przy kominku w chłodne zimowe wieczory, zwłaszcza w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Jedną z pierwszych rozpraw o duchach była książka Ludwika Lavatera (1527-1586) pt. De spectris opublikowana w 1570 r. w Genewie i w dwa lata później przetłumaczona na język angielski i wydana drukiem w Londynie. Jednak dopiero żyjący w sto lat później Joseph Glanvill (1636-1680) zasłużył sobie na miano ojca współczesnej parapsychologii, a jego rozprawa Sadducismus Triumphatus (1681) zawierająca pełne i niepodważone świadectwo istnienia czarownic i widziadeł”, to podstawowe i pionierskie dzieło w tej dziedzinie. W ciągu kolejnych wieków napisano niezliczone książki o duchach i miejscach nawiedzanych a różnorodność owych prac jest olbrzymia. Znajdują się wśród nich relacje naocznych świadków i owoce trudu archiwistów, pomniki literatury i jarmarczna tandeta, dzieła trzeźwych obserwatorów i bezkrytycznych łowców sensacji. Kompendium wiedzy w tym zakresie pt. Leksykon Duchów wyszło spod pióra anglika Petera Haininga w 1982 roku. Najznakomitszym polskim badaczem zjawisk parapsychicznych był doktor filozofii Julian Ochorowicz (1850-1917) natomiast za ojca horroru w literaturze polskiej uznaje się literata Stefana Grabińskiego (1887-1936) autora wielu opowieści grozy, w których aż roi się od duchów, demonów, strzyg, zmór i widm.

        Problem pojawiania się duchów bywał miejscami tak palący, że np. w Islandii istniał niegdyś przepis prawny mówiący, że osoba napastowana przez ducha może złożyć nań skargę w sądzie i uzyskać prawne zobowiązanie go do zaprzestania prześladowań. Stary walijski zwyczaj zjadania grzechów polegał na tym, że specjalnie wynajęta w tym celu osoba brała na siebie grzechy dopiero co zmarłego, tak by jego dusza mogła opuścić ciało i iść do nieba zamiast pokutować na ziemi jako zły duch. W 1912 r. w Chicago niejaki James Denlertander doprowadził do sądowego obniżenia wyceny jego nieruchomości nawiedzanej przez zjawę tłumacząc, że z powodu ducha dom przestał przynosić dochody. Spotykało się również ludzi znacznie mniej sceptycznie nastawionych do działalności sił nadprzyrodzonych. Na początku lat 60-tych XIX w. założono w Londynie istniejący do dziś Klub Miłośników Duchów a w pierwszych latach XX stulecia, także w Wielkiej Brytanii, powstało Koło Fotograficzne w Crewe zajmujące się fotografią astralną.

        Przywilejem starożytnych rodów jest nie tylko świadomość spoczywającej na nich tradycji, ale też niejednokrotnie posiadanie własnych jestestw czy bytów wywodzących się z ich własnej historii i zarazem z jak najbardziej niematerialnego świata. W tym miejscu warto wymienić choćby celtycką banshee (z gaelickiego beansi) będącą zwiastunką śmierci nawiedzającą stare rody irlandzkie i szkockie czystej krwi czy ognik rodu Vingoe z Treville w Kornwalii wieszczący śmierć jego członkom. Pośród widmowych ptaków zapowiadających śmierć wymieńmy sowę nawiedzającą rodzinę Arundelów z Wardour, łabędzia o zakrwawionej piersi rodziny Kirkpatricków z zamku Closeburn, ptaka o białej piersi pojawiającego się przed śmiercią któregoś z Oxenhamów czy rudzika, o którym donoszono kilkakrotnie z Durham.

        Świat duchów nie zna jednak granic tak jak nie zna ich ludzka wyobraźnia. Wśród duchów polskich zamków są podobnie jak w Anglii czy Niemczech widmowe damy, bezgłowe zjawy, rycerze, myśliwi, sokolnicy, okrutni wielmoże... I po naszych drogach suną bezgłośnie upiorne karety a na rozstajach i w ruinach pojawiają się widmowe psy i konie nie pozostawiające po sobie śladów kopyt. Te same wątki zemsty zza grobu, pokuty za złe czyny, wiarołomnej miłości czy uczucia silniejszego niż śmierć występują w naszych rodzimych opowieściach o miejscach nawiedzanych.

        Z pewnością jednym z najstarszych polskich duchów jest tzw. Czerwony Upiór z Grodźca na Dolnym Śląsku ukazujący się w ruinach tego zamczyska już od czasów piastowskich. Lista starych polskich rodów posiadających tego typu opowieści jest długa, odnajdujemy na niej nazwiska monarchów, arystokracji i szeregowej szlachty; Wazów (Biała Dama z Golubia), Działyńskich (Biała Dama z Kórnika), Czartoryskich (Błękitna Dama z Łańcuta), Wielopolskich (Czarna Dama), Ostrogskich (Czarna Księżniczka z Szamotuł), Tuczyńskich (Dama z Sokolnikiem), Stadnickich (Diabeł z Łańcuta), Szafrańców (Fantom z Pieskowej Skały), Ossolińskich (Husarz z Krzyżtopora), Tarłów (Kochankowie z Dębna), Melsztyńskich (Rycerz z Melsztyna), Kmitów (Smutna Wdowa z Leska), Szujskich (Żółta Dama z Liwu). W tym zestawieniu warto z pewnością wyróżnić rodzinę Warszyckich h. Abdank, która może pochwalić się nie jednym a dwoma upiorami wywodzącymi się z ich historii (Czarny Pies z Ogrodzieńca i Jeździec bez głowy z Dankowa) czy Lubomirskich z podobną liczbą zjaw (Czarna Dama z Janowca, Sroga Pani z Suchej). W miarę pełny spis duchów i zjaw polskich oraz miejsc nawiedzanych znalazł się w wydanej niemal 40 lat temu książce B. Wernichowskiej i M. Kozłowskiego pt. Duchy polskie (1983).

        Ród Duninów wyróżnia się na tle innych rodzin polskich nie tylko dawnością swej metryki, ale również ilością duchów znanych z jego historii. Relacje mówią bowiem aż o pięciu zjawach przy czym dwie z nich związane są z rodziną Duninów Karwickich z linii na wołyńskim Mizoczu, jedna z Dunin Borkowskimi z linii małorosyjskiej oraz dwa pozostałe odnotowuje tradycja rodziny Skrzyńskich h. Łabędź osiadłej u schyłku średniowiecza w ziemi żywieckiej. Praca B. Wernichowskiej i M. Kozłowskiego, zapewne głównie z racji terytorialnych, pominęła większość z podanych tu przypadków a tematem duchów w rodzinie Duninów jako zagadnieniem marginalnym nie zajmowała się także jak dotąd literatura genealogiczno-heraldyczna. W odczuciu autora niniejszy tekst jest więc uzupełnieniem dotkliwej luki źródłowej w tym zakresie.

        Oba duchy rodzinne Karwickich, z racji chronologicznych najmłodsze w tym gronie, można z powodzeniem zaszeregować do kategorii zjaw. W myśl klasyfikacji P. Haininga zjawami są postacie ludzkie, o których wiadomo, że przebywają w innym miejscu lub też w chwili swojego pojawienia się już nie żyją. Istnieje wiele zapisów historycznych o spotkaniach z tymi bytami. Relacje te, nie noszące bynajmniej żadnych znamion halucynacji czy złudzeń zmysłowych dowodzą, że zjawy można nie tylko zobaczyć, ale także usłyszeć lub dotknąć. Obie zjawy, o których tu mowa znane z dziewiętnastowiecznych relacji związane są z rodziną Karwickich, dziedziców Mizocza na Wołyniu. Dobra mizockie weszły w skład  zasobu ich substancji majątkowej już znacznie wcześniej. W 1748 r. nabył je od ks. Janusza Sanguszki, ostatniego ordynata na Ostrogu, Józef Kajetan Dunin Karwicki regent kancelarii koronnej, późniejszy marszałek Trybunału Koronnego oraz kasztelan połaniecki i zawichojski. Sam Mizocz był upadłą i opustoszałą jeszcze od czasów Chmielnickiego wioską, do której nowy właściciel nie tylko sprowadził polskich osadników, ale też w 1761 r. otrzymał od króla Augusta III pozwolenie na założenie tu miasta na prawie magdeburskim i odprawianie w nim jarmarków i targów. Karwiccy budowali tu swoją domenę przez następne dwa stulecia a ostatni reprezentanci tej rodziny zniknęli z tej okolicy dopiero wraz z końcem II wojny światowej. W czasach stanisławowskich (lata 90-te XVIII w.) Krzysztof Dunin Karwicki, generał major wojsk koronnych, rozbudował i upiększył dawną rezydencję nadając jej charakter zespołu kilku budowli utrzymanych w stylu klasycystycznym. W kilkadziesiąt lat później zaczęło dochodzić w pałacu mizockim do spotkań z dwoma widmowymi damami.

        Jak wynika z relacji obie krążyły w Mizoczu od dawna. Pierwsza z nich dama w białej sukni przechadzała się po pokojach pałacu i ogrodowych alejach. Widywali ją nie tylko domownicy. Jadzia Karwicka (1870-1942), córka pisarza regionalisty Józefa Dunina Karwickiego (1834-1910) była jeszcze podlotkiem, kiedy przyjechała do niej nowa nauczycielka francuskiego. Przyjęła ją  babka Jadzi – Paulina z Frankowskich Nykowa. Gdy podawano obiad w parę godzin potem i nowo przybyła nauczycielka przyszła do jadalni, zdziwiona zapytała, czy już wyjechała ta śliczna w białej sukni pani, którą spotkała w czasie spaceru.

        Po kilku latach (pod koniec XIX w.) pożar strawił główną część domu, cała więc rodzina przeniosła się do dużej oficyny i dwu bocznych pawilonów. Biała dama przestała się wówczas pokazywać, niemniej zastąpił ją duch innej, także niezidentyfikowanej matrony. Spotkała się z nim babka pisarki Maryny Okęckiej-Bromkowej (1922-2003) bawiąca w Mizoczu w latach 90-tych. W trakcie jednej z zabaw wbiegła do pokoju Jadzi Karwickiej po karty i tak wspominała owo spotkanie: przy oknie zobaczyłam postać kobiety w czerni, odwróciła się nagle i usiadła na szezlągu. Zaczynało szarzeć, więc jej twarzy nie dostrzegłam, tym bardziej że na głowie miała czarny woal. Stałam sparaliżowana i chyba wrzeszczałam, bo wpadła Jadzia z doktorem, obejrzeli cały pokój, nikogo nie było.

        Obie przytoczone relacje o mizockich zjawach spisane zostały przez M. Okęcką-Bromkową dopiero w kilkadziesiąt lat później w połowie XX w. i trudno dziś już wyrokować z duchami których z wcześniej żyjących pań Karwickich miano wówczas do czynienia.

        Z zupełnie innym rodzajem pozamaterialnych bytów mamy do czynienia w przypadku duchów związanych z rodzinami Dunin Borkowskich z ziemi czernichowskiej oraz Skrzyńskich h. Łabędź osiadłych w połowie XV stulecia  na zamku w Barwałdzie pod Wadowicami. Od zjaw Duninów Karwickich odróżnia je zarówno charakter ich  aktywności astralnej wskazujący na to, że mamy tu do czynienia z dowodnymi upiorami jak również fakt, iż wszystkie trzy byty, o których tu mowa z powodzeniem  można zidentyfikować z fizyczno-cielesnymi postaciami znanymi z historii i to nie tylko rodzinnej.

        Z klasyfikacji Petera Haininga wynika, że upiór jest duchem zmarłego, który nie może zaznać spokoju w grobie, powraca więc nocami na ziemię, aby straszyć i niepokoić żywych. Wiarę w upiory odnotowano we wszystkich krajach Europy, jak i w Polsce. Stawał się nim po śmierci człowiek okrutny i zły, bezbożnik, niewypłacalny dłużnik, samobójca, zmarły bez spowiedzi, parający się za życia magicznymi praktykami. Przeciwko upiorom podejmowano dawniej najrozmaitsze środki zaradcze i dokonywano nieraz makabrycznych obrzędów. Wkładano zmarłemu do trumny ostre narzędzia nóż lub brzytwę, kładziono na grobie cierniste gałęzie, jeśli to nie pomagało odkopywano trumnę i odwracano zwłoki twarzą do ziemi, wbijano w piersi osinowy kołek albo nawet obcinano zmarłemu głowę i kładziono ją u stóp. Upiory stały się bohaterami wielu ludowych legend i opowieści a badania etnograficzne prowadzone na ziemiach polskich dowiodły, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu prawie połowa mieszkańców polskich wsi wierzyła w ich istnienie.

        Za upiora powszechnie uważany był Jerzy Bazyli Dunin Borkowski (1640-1702), pułkownik czernichowski i generalny oboźny wojska zaporoskiego od 1686 roku. Pochodził z rodziny, która po powstaniu Chmielnickiego i utracie części terytorium przez Rzeczpospolitą, przeszła na prawosławie i przyjęła poddaństwo Moskwy. Tradycja głosi, że w 1687 r. po usunięciu od władzy Samojłowicza, książę Golicyn proponował Borkowskiemu buławę hetmańską, żądając za tę usługę 10 tysięcy rubli. Z powodu skąpstwa Borkowskiego transakcja nie została sfinalizowana a hetmanem został Iwan Mazepa przekupiwszy Golicyna pieniędzmi pożyczonymi od Borkowskiego. Istnieją liczne, na wpół legendarne opowieści o jego życiu: znał ponoć 12 języków, parał się magią i rzadko tylko widywano go za dnia a jeszcze rzadziej w cerkwi. Legenda głosiła też, że prócz tego nie był żonaty co ówcześnie nie mieściło się w pojęciu normy społecznej. Tak czy inaczej u współczesnych nie cieszył się Borkowski dobrą sławą: zarzucano mu przesadne skąpstwo, złośliwość, tyranizowanie poddanych, gwałty na córkach i żonach swoich włościan. Kiedy umarł w 1702 r. pochowano go w soborze Jeleckim w Czernichowie, który uprzednio odrestaurował z własnej kiesy. W przeciągu roku od jego śmierci wydarzyła się w okolicy seria niewyjaśnionych zdarzeń; 30 ludzi zaginęło bez wieści a 20 innych umarło zagadkowo z objawami anemii. Winę zrzucono na nieboszczyka, podburzony tłum wdarł się do cerkwi, zwłoki przebito osinowym kołkiem i ponownie pochowano w dobrach rodzinnych Borkowskiego nad brzegiem Desny. Tej samej jeszcze nocy powódź spowodowała, że rzeka wystąpiła z brzegów co ugruntowało złą sławę Dunin Borkowskiego przydając mu na stałe przydomek ukraińskiego Drakuli. W mrocznej legendzie żywej do dziś jego duch wyjeżdża o północy z wrót soboru Uspienskiego widmową karetą zaprzężoną w sześć par wrono czarnych koni i udaje się do rodowej siedziby na Czarnej Górze w Czernichowie. Wśród ludu powstało podanie, że był upiorem i służył diabłom a hojnymi darami na cerkwie pragnął zapewnić spokój swej duszy.

        Na podobnie „upiorną” sławę zasłużyli sobie własnymi czynami również członkowie rodziny Skrzyńskich h. Łabędź. Jedna z ich gałęzi w połowie XV w. osiadła na zamku w Barwałdzie w ziemi zatorskiej, który w 1445 r. Włodek ze Skrzyńska wraz ze swą żoną Katarzyną wzięli w zastaw od spokrewnionego z nimi Mszczuja ze Skrzyńska, starosty opoczyńskiego i bohatera spod Grunwaldu. Zamek znajdujący się na górze Żar pod Wadowicami, stał się odtąd  dla Włodka i jego żony bazą wypadową ich zbójeckich poczynań. Pierwsze skargi na ich rozboje wpłynęły już w 1446 roku. W dwa lata później Skrzyński zapisał Katarzynie posag w wysokości 3.000 florenów na zamku barwałdzkim i okolicznych wsiach. W 1449 r. małżonkowie z oddziałem 50 ludzi najechali wieś Ryczów należącą do kasztelana lubelskiego Krzysztofa Kurozwęckiego, skąd uprowadzili inwentarz o łącznej wartości 500 florenów oraz spustoszyli tamtejszy kościół, którego straty oszacowano na sumę tysiąca florenów. O rozbojach dokonywanych z zamku barwałdzkiego i pustoszeniu księstw oświęcimskiego i zatorskiego pisał w czerwcu 1451 r. do uczestników sejmu w Piotrkowie wojewoda krakowski Jan Tęczyński. Wyprawa na Barwałd podjęta przez podkomorzego krakowskiego Piotra Szafrańca w celu uśmierzenia zbójeckich poczynań Skrzyńskich skończyła się jednak niepowodzeniem. W połowie lat 50-tych Katarzyna, nazywana w źródłach współczesnych Włodkową”, przejęła inicjatywę łupieską z rąk męża i uprawiała rozboje na własną rękę. Ich rozgłos sięgnął daleko poza granice Królestwa skoro w 1456 r. wspominał o nich biskup pomezański w liście do wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego Ludwika von Erlichshausena. Do historii przeszedł też napad Skrzyńskiej na 8 rozbójników zbiegłych w 1457 r. z więzienia na zamku oświęcimskim, którym zabrała konie, broń i pieniądze a ich samych kazała ściąć.  Kasper Borgeni autor Rocznika Głogowskiego pisał o Włodkowej potwierdzając jej złą sławę, że rządziła się tak twardo i po męsku, że męża swego pozostawiła niczym strażnika na swym zamku, sama zaś zabrawszy z sobą czeladź grabiła mieszkańców innych grodów. Jeździła bowiem konno z bronią i zbroją jak mocny mężczyzna i żadnego nie oszczędziła przeciwnika.

        Upadek „Włodkowej nastąpił wkrótce po 1458 r. kiedy to została podstępnie pojmana przez kasztelana krakowskiego Andrzeja Mokrskiego i spalona na stosie wystawionym na krakowskim rynku. Z upływem czasu miejscowa tradycja wykreowała Katarzynę na rozpustną cudzołożnicę”, popełniającą wraz z mężem na zamku barwałdzkim nieczyste wszeteczeństwa jednak fakt spalenia na stosie, potwierdzany również przez lokalne przekazy z sąsiadującej z Barwałdem Kalwarii Zebrzydowskiej, świadczy dowodnie o jej znacznie cięższych przewinach w oczach ówczesnego wymiaru sprawiedliwości. Skrzyńską pogrążył bowiem ostatecznie nie jej rozbójniczy proceder a to, że zajęła się fałszowaniem pieniędzy. Wspominał o tym już niemal współczesny wydarzeniom przekaz Rocznika Głogowskiego. Przypomnieć warto, że stos był karą dla fałszerzy stosowaną w Polsce zarówno zwyczajowo jak i na mocy prawa magdeburskiego, które stanowiło, że „…ten kto fałszywą myńcę bije...i między ludzie ją wypuszcza...ma być ogniem na gardle karan a żywo spalony być”. Po śmierci Katarzyny zamek w Barwałdzie dostał się w ręce Komorowskich i w 1476 r. przejściowo zajęły go wojska czeskie. Rok później warownia, której mury opisywano jako bardzo mocne i położone obronnie z rozkazu Kazimierza Jagiellończyka została zdobyta i zburzona do gruntu. Miejscowa legenda połączyła z czasem fakt stracenia Włodkowej oraz zburzenia jej zbójeckiego gniazda w jedną narrację. Ruiny posłużyły jako budulec powstającego nieopodal sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, samo miejsce po dawnej warowni nie cieszyło się zresztą dobrą sławą i jako nawiedzane było omijane przez podróżnych. Jeszcze w połowie XIX w. autorzy opisujący Barwałd stwierdzali, że okoliczny „Lud widzi w tym miejscu siedlisko złych duchów, a niejeden ze strzelców opowiada o cieniu Włodkowej unoszącym się o północy nad gruzami. I współcześnie już tylko resztki ruin oraz upiór ich właścicielki pozostają świadectwem dawnych czasów.

        Wraz ze śmiercią Katarzyny Włodkowej rozboje Skrzyńskich h. Łabędź nie przeszły bynajmniej do historii. Jeszcze w latach 60-tych XV w. jej synowie tj. Włodek i Bożywój ze Skrzyńska nękali grabieżami ziemię oświęcimską i Żywiecczyznę. Owa dwójka trudniła się rozbojem na skalę jak się zdaje jeszcze szerszą niż ich rodzice, stanowiąc doskonałe potwierdzenie słów Rocznika Głogowskiego o równie dzielnym potomstwie „Włodkowej. W swoim zbójeckim procederze nie wykorzystywali oni już jednak zamku w Barwałdzie, organizując sobie w górach nowe punkty oparcia. O ich czynach szeroko rozpowiada Długosz w latach 1460 i 1462. Włodek ze Skrzyńska operował głównie w oparciu o zamek w Letawie na Słowacji skąd w 1462 r. dowodził wielkimi grupami grasantów i po raz ostatni pojawił się w źródłach w 4 lata później (1466) kiedy to miał jakieś sprawy w sądach krakowskich (być może związane z jego zbójeckim procederem?).

        Bożywój Skrzyński nie miał tyle szczęścia. Dzierżąc w tym czasie niemal całą Żywiecczyznę otrzymaną w lennie od księcia oświęcimskiego Przemysława obwarował się na górze Turzej i stamtąd jak i z zamku Grójec nieopodal Żywca urządzał swoje napady. Grabił ciągnące do Czech i na Węgry karawany bogatych kupców, zdarzało się że i pańskie orszaki. Długo przymykano oczu na ten  proceder w końcu, zapewne w 1466 r., wojska królewskie obległy grójecki zamek z rozkazem zrównania z ziemią zbójeckiego gniazda. Oblężenie trwało kilka tygodni, wreszcie Skrzyńskiego i jego towarzyszy wzięto głodem. Herszta po odczytaniu mu wyroku śmierci wsadzono do wielkiej dębowej beczki nabijanej wewnątrz gwoździami i zepchnięto z zamkowych murów. Taki był okrutny koniec rycerza rozbójnika. Zamek Na Grójcu zburzono a miasto Żywiec wraz z okolicą otrzymali w 1467 r. w wieczyste użytkowanie Komorowscy. Wkrótce po straceniu Bożywoja Skrzyńskiego jego duch począł straszyć okolicznych mieszkańców tocząc nocami ciężką dębową beczkę będącą narzędziem kaźni w podziemnym korytarzu łączącym jakoby miejsce, w którym stał ongiś zamek Na Grójcu z istniejącym do dziś renesansowym zamkiem w Żywcu. Upiorny huk toczącej się w podziemiach beczki od ponad 500 lat straszy zwykle w pochmurne jesienne noce spóźnionych przechodniów, śpieszących starymi uliczkami Żywca. Wśród osób, które słyszały ów niewytłumaczalny, przejmujący lękiem odgłos, znalazł się też pewien mieszkaniec Katowic, który w listopadzie 1970 r. przechodził późnym wieczorem obok zamkowego parku. Naraz usłyszał tak jakby odgłos przypominający daleki turkot. Początkowo myślał, że gdzieś w oddali toczy się po bruku wóz naładowany pustymi beczkami. Hałas narastał, przybliżał się, jednak co było bardzo dziwne, ulica była zupełnie pusta. Turysta nasłuchiwał, łoskot zdawał się teraz dochodzić spod powierzchni ziemi, tuż pod jego stopami. Potem przycichł i słychać go było gdzieś z daleka, jakby spod zamku. Tyle relacja świadka.

        Upiorna beczka, w której znalazł śmierć Bożywój Skrzyński zamyka nam już listę niematerialnych bytów wywodzących się z rodu Duninów. Zjawy pań Karwickich oraz upiory Jerzego Bazylego Borkowskiego i raubritterów z rodziny Skrzyńskich ubarwiają w niezwykle sugestywny i niewymierny sposób jak najbardziej historyczną wiedzę o naszej rodzinie. Stawiają ją również w gronie tych, które poszczycić się mogą także duchową” stroną własnej historii.

        W 1889 r. angielskie Towarzystwo Badań Zjawisk Metapsychicznych (Society for Psychical Research) przeprowadziło jedną z pierwszych ankiet mających ustalić, ile osób wierzy, że zetknęło się z duchami. Z liczby 17.000 respondentów twierdząco odpowiedziało na to pytanie niewiele ponad 10 procent (1.684 osoby) przy czym 66 procent tych, którzy zetknęli się ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, podało, że zdarzyło im się to tylko raz w życiu. Jak wynika z podobnej ankiety przeprowadzonej w 1981 r. w Wielkiej Brytanii,       44 procent badanych wierzyło w istnienie duchów, a co siódmy ankietowany twierdził, że się z nimi zetknął osobiście. Studium dowiodło ponadto, iż przeszło połowa Brytyjczyków wierzy w różnorakie zjawiska parapsychiczne. Podobne badania przeprowadzone niemal w tym samym czasie (1979 r.) na szeroką skalę w Stanach Zjednoczonych dowodzą jeszcze powszechniejszej wiary w duchy, gdyż przyznało się do niej wprawdzie tylko 21 procent dzieci, ale też przeszło 57 procent dorosłych Amerykanów. Nieco wcześniejsza ankieta wykonana w Niemczech Zachodnich nie przyniosła co prawda tak wysokiego odsetka odpowiedzi pozytywnych, wykazała jednak, że 11 procent dorosłych Niemców zetknęło się z duchami. Z pozostałych 89 procent badanych dalsze 7 procent wierzyło w ich istnienie,  13 nie miało w tej sprawie zdania, a tylko 69 zaprzeczało w ogóle ich realności. Nie wiemy, jakie byłyby wyniki podobnych ankiet w Polsce, na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci pytania tego rodzaju formułowali niemal wyłącznie etnografowie przeprowadzający swoje badania przede wszystkim z mieszkańcami terenów wiejskich i mający na myśli zresztą głównie relikty wierzeń ludowych. Na pytanie, czy wierzymy w duchy, każdy z nas odpowiedzieć musi sobie jednak z pewnością  sam.

 

 

                                                                       

                                                                      

                                                                          Mirosław Dunin Sulgostowski

                                                                                Ostróda 18-24 IV 2020 r.

                                                     Tekst napisany w trakcie pandemii koronawirusa w Polsce.

 

STOWARZYSZENIE RODU DUNINÓW

Konto Stowarzyszenia:

65 1140 2004 0000 3002 3679 0161


Strona założona 25 kwietnia 2020 roku

      Stowarzyszenie Rodu Duninów 

Kopiowanie bądź wykorzystywanie, w części lub w całości materiałów zamieszczonych na niniejszych stronach, bez zgody właściciela Witryny - zabronione

Strona zrobiona w kreatorze stron internetowych WebWave